sobota, 23 maja 2015

Rozdział 3


   Kap. Kap. Kap. Hipnotyzujący dźwięk paraliżował mnie na tyle, że nie myślałem o tym, gdzie jestem i dlaczego. Nie wiem, skąd pochodził. Może gdzieś w korytarzu pękła rura i woda kapie na podłogę. Albo po prostu przecieka dach. Na dworze jest niezła ulewa. Wziąłem głęboki oddech i natychmiast tego pożałowałem. W mojej klatce piersiowej rozlał się przeraźliwy ból, uniemożliwiający mi wymianę powietrza. Jeden z policjantów dość mocno przycisnął mnie do ściany. Śmiem powiedzieć, że rzucił mną całkiem boleśnie. Efektem jest płytki, szybki oddech. Chociaż może… To akurat nie jest wina uderzenia. Poczułem napływające strzępki wspomnień ubiegłej nocy. Ubiegłej? Czy dzisiejszej? Nie potrafiłem określić czasu. Było ciemno. Tyle wiedziałem na pewno. Nie pamiętałem wiele. Wciąż czułem ciepło krwi ojca i jej zapach. I jeszcze coś. Co także było po części czerwone, choć znacznie bardziej jaskrawe. W głowie rozbrzmiewały mi słowa Gerarda, chociaż tak naprawdę nawet ich nie wypowiedział. Uniosłem głowę do góry, opierając się o ścianę. Siedziałem na zimnej podłodze i zaraz przypomniały mi się wszystkie teksty babci, że dostanę wilka. Parsknąłem śmiechem i ukryłem twarz w dłoniach. Mój Boże. Akurat teraz. Powoli znowu wpadałem w trans, wsłuchując się w te spadające kropelki gdzieś tam, daleko. Wszystko teraz było takie dalekie. Zamknąłem oczy. Kap. Kap. Kap. Nie, coś jest nie w porządku. Coś zakłócało rytm. Wyprostowałem się nieco. Kroki. Zdecydowanie ktoś szedł w stronę mojej celi. Jakkolwiek źle by to mnie brzmiało. „Ja i moja cela”. Jakaś postać zatrzymała się przed wejściem. Dość potężnej budowy policjant. Zadzwonił kluczami i włożył klucz do zamka, otwierając moje drzwi ku wolności. Wstałem niemal bezszelestnie i podszedłem do niego. Z jakiegoś powodu nie chciałem robić hałasu.
- Co się dzieje? Gdzie mnie zabieracie? – wyszeptałem, patrząc prosto na mundurowego. – Możecie zrobić ze mną co chcecie, ale błagam, odseparujcie moją matkę od tego drania. – wyrzuciłem z siebie prośbę zanim zdążyła przejść przez moje myśli. Policjant lekko się pochylił, a na jego czole pojawiła się bruzda. Zaczął mówić szybko i bardzo cicho.
- Słuchaj, dzieciaku. Jestem pewny, że jesteś super odważny i zgodziłbyś się na każdy wyrok i w ogóle, ale z tego co wiem, możesz siedzieć bardzo długo i może być bardzo nieprzyjemnie, mimo że teoretycznie Twoje motywy były dobre. Tak czy inaczej, ktoś z zewnątrz bardzo chce Twojej wolności. Posłuchaj mnie teraz uważnie. W mojej lewej kieszeni są wszystkie Twoje osobiste rzeczy, które oddałeś kiedy tu trafiłeś. Weźmiesz je ode mnie, a zaraz potem udasz się na koniec korytarza. Znajdują się tam przeszklone drzwi. Są otwarte. Trafisz do gabinetu, który jest pusty. Wszelkie zabezpieczenia są wyłączone. Naprzeciwko Ciebie znajdą się kolejne drzwi. Tylne wyjście do Twojej wolności. Ale uważaj, bo reszta będzie piekielnie trudna. Musisz wyjść i poruszać się dokładnie po ścianach budynku. Dwadzieścia kroków w prawo. Pod budynkiem znajdziesz torbę, w której będzie bilet do Detroit, kilka ubrań na zmianę i najpotrzebniejsze rzeczy. Pociąg odjeżdża 20 minut po północy, czyli za godzinę. Otworzysz torbę, będą tam okulary przeciwsłoneczne i ciemna bluza. Założysz te rzeczy i potargasz sobie włosy. Potem ruszysz do furtki. Będzie otwarta. Przejdziesz przez nią i ruszysz na dworzec. Nie rozglądaj się. Po prostu idź przed siebie. Wiesz, że rozglądanie się wszędzie zawsze jest podejrzane. Wezmą Cię za jednego z gości którego wpiszę na listę. I pamiętaj: nie znasz mnie. To wszystko się nie wydarzyło. – policjant spojrzał na mnie długo i odczekał kilka sekund w ciszy. – Leć. – rzucił.
    Krew zaszumiała mi w uszach. Nie rozumiem co się właśnie stało, ale wiem że to jest moja jedyna szansa. Pospiesznie sięgnąłem do lewej kieszeni mundurowego i ruszyłem prosto przed siebie. Słyszałem w głowie dokładnie wszystkie polecenia. Koniec korytarza. Przeszklone drzwi. Pusty gabinet. Stanąłem naprzeciw drzwi, dzięki którym poczuję świeże powietrze i wyrwię się z tego bagna. Przeżegnałem się. „Boże, miej mnie w swojej opiece.” Otworzyłem drzwi i natychmiast przylgnąłem do budynku. Uderzył mnie nieprzyjemny zapach, którego nie potrafiłem określić, ale zignorowałem go szybko. Co teraz? Tkwiłem przez 2 sekundy w jednym miejscu, przerażony, że wszystko szlag trafi przez moją krótką pamięć. Chwila, tak. Dwadzieścia kroków w prawo. Wykonałem je szybko i dokładnie. Było piekielnie ciemno, ale moje oczy powoli zaczynały się przyzwyczajać. Starałem się patrzeć pod nogi, nie chciałem wywalić się w najgorszym momencie o najważniejszą torbę w moim życiu. Siedemnaście. Osiemnaście. Dziewiętnaście. Dwadz— zauważyłem swoje wybawienie. Osunąłem się powoli i otworzyłem torbę. Założyłem leżące na wierzchu okulary i wciągnąłem na siebie bluzę, wyginając się jak mogłem. Zauważyłem też swoje fałszywe dokumenty – od dzisiaj jestem Ericem Farewellem. Włożyłem je do kieszeni i zasunąłem torbę. Odetchnąłem głęboko. Teraz wyjdę z ukrycia. Stworzyłem artystyczny nieład na swoich włosach i ruszyłem przed siebie pewnym krokiem. Starałem się grać na tyle wyluzowanego, na ile potrafiłem. Dotarłem do furtki i popchnąłem ją lekko. Nic się nie wydarzyło.
  Moje serce oszalało. Boże, to się nie dzieje. Popchnąłem ją mocniej. Wciąż nic. Jezu Chryste. Po mnie. Dlaczego to wszystko przytrafia się właśnie mnie. Zawsze ja. Wciągnąłem powietrze do płuc… I wtedy stało się to. Policjant w budce obok.
- Proszę odsunąć się od wyjścia. – powiedział i wyszedł na zewnątrz. Moja krew zaczęła się burzyć, mimo że byłem śmiertelnie przerażony. Nie dam za wygraną. Nie w takim momencie. – Dokumenty.
  Prychnąłem i okazałem swoje fałszywki.
- Wszystkich traktujecie tu teraz jak potencjalnych morderców i gwałcicieli? – pokręciłem głową. – Niedługo trzeba będzie przechodzić tu kontrolę jak u królowej brytyjskiej. – właściwie nie miałem pojęcia co to znaczy, ale krew zagłuszała mi myśli.
Wyraz twarzy policjanta natychmiast się zmienił.
- Farewell. – otworzył oczy szerzej i wypuścił powoli powietrze. – Najmocniej przepraszam. – z jego krótkofalówki dało się słyszeć niewyraźne: „wypuść go, idioto, nie widzisz kto to jest?”. Nie miałem pojęcia co się dzieje, ale grałem dalej.
- Ta. Dziękuję. – odebrałem policjantowi dokumenty. – Będę mógł wyjść jeszcze dziś? – mundurowy zbladł i pokiwał głową. Nacisnął guzik otwierający furtkę i zasalutował mi. – Mhm. Miłego dnia.  – dodałem nonszalancko jako prawie-Eric, zasalutowałem niedbale, popchnąłem furtkę i oddaliłem się.

***
    Uśmiechałem się szeroko, choć byłem tak przerażony, że w moich oczach pojawiły się łzy i nie miałem siły odróżnić, czy to łzy szczęścia czy strachu. Byłem wolny. Wyszedłem. Idę na dworzec. Spojrzałem na swój zegarek i zaśmiałem się, przeszczęśliwy. Pociąg odjeżdżał za 6 minut. Dworzec nie był daleko. Przyspieszyłem, skoro zniknąłem z oczu policjantów. Miałem ochotę biec przez całą drogę jak szczęśliwy jednorożec. Nie przeszkadzały mi nawet okulary przeciwsłoneczne w nocy, chociaż czułem się jak ostatni debil. Moje szczęście zakłócała w tej chwili tylko jedna rzecz. Grzmoty. I piekielny deszcz, który lunął z nieba. Moje sponiewierane trampki nieszczególnie lubiły taką pogodę. Teraz naprawdę mogłem biec jak jednorożec. Spojrzałem na zegarek – 00:17. Odetchnąłem. Zdążę. Wbiegłem na dworzec, nieudolnie chroniąc się przed deszczem za pomocą torby podróżnej. Zauważyłem, że pociąg do Detroit odjeżdża z 1 peronu, więc nie musiałem dodatkowo tracić czasu na szukanie wszędzie tego właściwego klucza do absolutnej wolności. Zdjąłem okulary, chociaż ludzi nie było wielu. Czułem się zbyt idiotycznie. Wgramoliłem się jakoś do przedziału, chociaż moje nogi były jak z waty. Nie mogłem uwierzyć w to co się dzieje. Opadłem wykończony psychicznie i fizycznie na siedzenia. Chciałem już tylko dotrzeć do owego motelu i spać, mimo że głowę wypełniały mi tony pytań. Kto, dlaczego, jakim cudem, co to za motel, dlaczego Detroit, jak ma teraz żyć, co się stanie z mamą. Oczywiście na pytanie „kto” nasuwała mi się odpowiedź, ale szybko ją odrzucałem. Nie chciałem teraz myśleć o tej osobie, chociaż ostatnio nie znikała z moich myśli. Ale najważniejsze: kim jest prawdziwy Eric Farewell lub kogo tak przypominam, że na mój widok policjanci truchleją? Przetarłem powoli oczy. Chciałem zapomnieć o wszystkim. Nie mam siły żeby zaczynać jakieś nowe życie. Żeby zaczynać cokolwiek. Oparłem się o okno i patrzyłem w mrok. Trochę sobie popodróżuję… mimo braku środków na koncie. Prawie. Westchnąłem i spojrzałem na drzwi. Serce podskoczyło mi do gardła. Stało za nimi dwóch goryli, którzy najwyraźniej zamierzali tutaj wejść… I właśnie to zrobili. Wyprostowałem się powoli. Cholera jasna.
- Frank Iero? – jeden z nich wyszczerzył zęby w przerażającym uśmiechu, a drugi zrobił dokładnie to samo. Ani drgnąłem, patrzyłem tylko na ich budowę i to jacy są ogromni. Goryl spojrzał na moją torbę. – Świetnie. Jesteś nasz. – dodał i zatrzasnął z hukiem drzwi przedziału.

+++

Wooo. Wróciłam. I będę pisać! To krótki przedsmak tego, co was czeka. Będzie bardzo przyjemnie... Albo zupełnie odwrotnie. Enjoy.


xoxo, Imuś

niedziela, 20 lipca 2014

Rozdział 2

[muzyczka: AC/DC – TNT]
    Staliśmy naprzeciw siebie, nic nie mówiąc, a ja bałem się choćby wciągnąć powietrze do płuc, powtarzając sobie, jak głupi jestem. Nigdy w życiu nie powinienem wdawać się w jakiekolwiek kontakty z ludźmi – ot, do czego to prowadzi. Zlustrowałem go wzrokiem. Wydawał się normalny. Dobra, ton jego głosu mnie przerażał, aczkolwiek w tej chwili wyglądał bardzo podobnie do mnie. Czarne ubrania, wyraz twarzy odstraszający wszystkich wokół. Przemknęło mi przez myśl, że mógłbym się z nim kumplować. Idiota. Rozluźniłem się nieco i odchrząknąłem.
- O co chodzi? – odparłem i jak gdyby nigdy nic zacząłem iść dalej. Chłopak do mnie dołączył i westchnął. Czułem, jak uchodzi z niego zdecydowanie.
- Wczoraj zareagowałem nieco dziwnie. – zaczął, a ja powstrzymałem się od uniesienia brwi. Ciekawie się zaczyna, kontynuuj. – Po prostu nie lubię gadać o sobie, a ty wyglądasz na spoko gościa, więc… - spojrzał na mnie, mrużąc oczy. Starałem się zapomnieć o tym, że przed chwilą zostałem nazwany, cytuję „spoko gościem”. Tak czy inaczej, chyba wiedziałem do czego zmierza. Słuchałem dalej. – Więc, przepraszam. Nie chciałbym, żebyś obarczał się winą za moje zachowanie czy coś. Możemy po prostu… Rozmawiać ze sobą, ale nie o sobie. – westchnął i podrapał się po karku, zerkając na mnie. – Rozumiesz?
     Jasne, że rozumiałem. Chociaż ciekawość dotycząca jego osoby wzrastała z każdym wypowiedzianym przez niego słowem, ostatecznie zdecydowałem się przyjąć warunki. Miałem tylko nadzieję, że nie będzie miał nastrojów niczym kobieta w ciąży. Codziennie. Przymknąłem oczy na dłużej, by po chwili je otworzyć.
- Okej. – powiedziałem, wydychając powietrze z płuc. – Uznajmy, że to się nie zdarzyło.
    Twarz Gerarda rozjaśnił uśmiech, a gdzieś we mnie rozlało się ciepło. Cóż, wszyscy popełniamy błędy. Przecież może się okazać, że to właśnie będzie przyjaciel, którego tak bardzo potrzebuję. Choć szczerze mówiąc, sam nie wiedziałem, co o nim myśleć i nie byłem pewny, czy chcę nawiązywać bliższe kontakty z taką osobą. Wygląda na to, że będziesz musiał. Mieszka obok ciebie, cymbale, odezwał się głos. No tak. Właściwie nie mam wyjścia. Tylko dlaczego uczepił się akurat mnie? To, że mieszkamy niedaleko nic nie wyjaśnia.
- Chciałem powiedzieć ci to już wczoraj, ale nie wiedziałem, czy będziesz w domu… Nie chciałem tak wchodzić bez zaproszenia. – jego głos wyrwał mnie z zamyślenia. Och tak, nie wiedział, jasne. Zupełnie jakby nie obserwował mnie przez swoje małe przerażające okno. Dlaczego kłamał? Doskonale wiedział, że wyszedłem. Skinąłem tylko głową, zaciskając usta w wąską kreskę. Nie wydałem z siebie głosu, bo cóż miałbym powiedzieć? „Och, przepraszanie za bycie bipolarnym dupkiem zawsze może poczekać”,  „jasne, stalkowanie ludzi przez okno każdemu może się znudzić”, czy może „spoczko, nic się nie stało, zostańmy przyjaciółmi na wieki wieków”? Znowu zawisła nade mną czarna chmura. Nienawidziłem myśleć nad relacjami z ludźmi. Lubiłem, gdy były bezpośrednie, nieskomplikowane. A ta? Nasza relacja zdecydowanie taka nie była. O ile można mówić o jakiejkolwiek relacji po jednym dniu znajomości. W czasie moich wewnętrznych starć Way chyba zauważył, że nie tryskam radością na jego widok, dlatego też nieco skulił się w sobie i przestał mnie zagadywać. Resztę drogi pokonaliśmy w ciszy, dopiero w szkole rozstaliśmy się za pomocą niezręcznych mruknięć, po czym każde z nas udało się do swoich szafek.
     To nie zmieniało jednak faktu, że chodzimy razem do klasy, więc ponowne spotkanie było nieuniknione. Zatrzaskując swoją szafkę, od wewnątrz obklejoną zdjęciami najróżniejszych zespołów, usiłowałem odbiec myślami od Gerarda i przybliżyć się nieco do biologii, która dziś była pierwszą lekcją. Jako że na chemii i biologii pracujemy w parach, właśnie dziś uczniowie powinni być w owe pary łączeni, a ja modliłem się, żeby nauczyciel nie dostrzegł jakiegoś związku między mną i Gee oraz nie przydzielił go do mnie.

777

     Siedząc w ławce, kontynuowałem swoje modlitwy o przydzielenie mnie do kogoś, kto nie jest Way’em. Zerkając jednak w jego stronę, miałem wrażenie, że on właśnie na to liczy. Pan Tinckson, nauczyciel biologii i chemii, był bardzo szczególnym typem człowieka. Sarkastyczny do bólu, ale jednocześnie miły i idący uczniom na rękę. Miał swoje własne żarty lub powiedzonka, których znaczenie znał tylko on. Tak było także z losowaniem uczniów – po prostu wypisywał ich nazwiska na karteczkach, dzielił na dwie kupki i łączył w pary. Trudno mu było ukryć, że bawi się przy tym znakomicie. Dramatycznym ruchem wyjął kolejne dwie karteczki.
- Stacklin i Stanley! – zachichotał pod nosem. Ronnie Stanley widocznie nie była zachwycona z obrotu spraw, za to James Stacklin, nieśmiały okularnik, wręcz przeciwnie. – Ale się złożyło! Uwielbiam takie podobieństwa. – dodał, po czym zaczął losować kolejnych partnerów.
- Iero i Bucklyn! – uśmiechnął się szeroko, a mnie kamień spadł z serca. Dan Bucklyn był naprawdę porządnym gościem, choć czasem nieco tępym. No i nie byłem z Way’em, to najważniejsze. Wypuściłem powietrze z płuc i ukradkiem spojrzałem na niego. Nie okazywał emocji, ale odwrócił głowę w moją stronę zbyt szybko i nasze spojrzenia się skrzyżowały. Oblała mnie fala gorąca.
     Po kilku kolejnych losowaniach wciąż nie wiedziałem, z kim w tym roku będzie pracował Gerard. Nie żeby mnie to specjalnie obchodziło, było mi to całkiem obojętne. Poprawiłem się na krześle i zerknąłem w kierunku Dana, swojego partnera.
- Way i Lee! – wykrzyknął nauczyciel, a ja omal nie dostałem zawału. – Och, jakie piękne krótkie nazwiska. – uśmiechnął się i losował dalej. Czas się dla mnie zatrzymał. Powoli przeniosłem wzrok na Corneile Lee, znaną ze swoich pięknych, jasnych włosów, szczupłych nóg, dźwięcznego połączenia imienia i nazwiska i bycia najpopularniejszą dziewczyną w szkole. Och, i obecnie jest singielką, przez co lata za nią większość chłopaków. I właśnie w tej chwili uśmiechała się zalotnie do Way’a, co on odwzajemniał. Po chwili chłopak spojrzał na mnie, mrugając do mnie jednym okiem. Zmarszczyłem lekko brwi i poczułem suchość w gardle. Czuję, że z tego nie będzie nic dobrego.
Nie może być.

777

      Ze szkoły wyszedłem wściekły i z bolącą głową, zupełnie nie wiedząc czemu. Wszystko wokół mnie irytowało i naskakiwałem na każdego, kto choćby przez przypadek wszedł mi w paradę, na przykład stając na drodze. Warczałem na wszystkich i wszystko. Miałem dość i zupełnie nie miałem ochoty wracać do domu, wiedząc, co mnie tam czeka i kto mnie oczekuje. Nie skierowałem się prosto do Schronienia tylko dlatego, że wiedziałem, jak bardzo będzie martwić się mama. Zebrałem się w sobie i założyłem słuchawki, puszczając  Courtesy Call by Thousand Foot Krutch. Idąc coraz szybciej, myślałem o tym, by zajść dziś do pobliskiego sklepu z płytami, zamiast do Schronienia. Potrzebowałem swojej muzykoterapii, chciałem poznać dziś jakiś nowy zespół. Przetarłem twarz dłońmi i przyspieszyłem kroku, mając wrażenie, że za chwilę zacznę biec. Chciałem uciec jak najdalej od szkoły i ludzi się tam znajdujących, mimo że w domu wcale nie miałem lepiej. Ledwo co skończyłem tę myśl, usłyszałem za sobą jakiś hałas naruszający nieskazitelność rytmu piosenki. Zdjąłem jedną słuchawkę, gotowy zamordować ludzi, którzy owy hałas wytwarzali. Odwróciłem się i serce podeszło mi do gardła. O ironio.
- Iero! Iero, Jezu, czekaj! – Dan Bucklyn biegł w moją stronę jakby ścigało go piekło. Stanąłem w miejscu, dając mu czas na dobiegnięcie do mnie, po czym znów bezlitośnie ruszyłem. Chłopak starał się uspokoić oddech. – Chryste, dlaczego chodzisz tak szybko? Zagadałem się, bo myślałem, że cię dogonię, a ty już tutaj. A przecież nie wiem gdzie mieszkasz.
   Zmarszczyłem brwi. O co temu typkowi chodziło? Uniosłem jedną brew, delikatnie dając mu do zrozumienia, że się spieszę i nie mam ochoty z nim rozmawiać. Na szczęście załapał i natychmiast pospieszył z wyjaśnieniami.
- No bo, projekt na biologię! Zapomniałeś, że potrzebujemy tego do oceny końcowej? Robimy go parami, tak jak zostaliśmy przydzieleni. Przedstawiamy w październiku. – gestykulował rękami jak pijany Meksykanin, jakby to pomogło mi zrozumieć jego głupotę. Nie wierzę.
- Wiesz, że to za miesiąc, prawda? Trzydzieści dni. Trochę czasu jest, a z tego co wiem, Tinckson nie oczekuje od nas ósmego cudu świata. Nie musimy robić czegoś wielkiego. – oznajmiłem i już zamierzałem włożyć drugą słuchawkę do ucha, kiedy chłopak powstrzymał mnie, prawie wyrywając mi ją z ręki. Zgromiłem go wzrokiem. – No co?
- Każdy już ustalił o czym będzie ich projekt i tak dalej, więc może chociaż go zaplanujmy? – rozłożył ręce w geście bezradności. Był niezwykle zdesperowany, aż zrobiło mi się go żal. Był przerażony, że okażę się snobem i to on odwali całą robotę. Westchnąłem.
- Dobra, spotkajmy się jutro i coś ustalimy. Okej? Bo dziś naprawdę nie mogę. Ale obiecuję, że jutro coś wymyślimy. Od razu po szkole pójdziemy do biblioteki. – powiedziałem zdecydowanie i skinąłem głową. Dan odpowiedział mi skinieniem głowy i zmarszczył brwi.
- Trzymam cię za słowo, Frank. – odparł i odszedł w swoją stronę, zerkając na mnie jeszcze przez chwilę. Było mi go strasznie szkoda. Założyłem słuchawki z powrotem (17 Crimes by AFI) i doszedłem do domu bez kolejnych przeszkód. Wszedłem do środka powoli, badając teren i z przyjemnością odnotowując, że taty nie ma w domu. Odetchnąłem i zostawiłem plecak w swoim pokoju, chcąc znaleźć się w muzycznym jak najszybciej. Udałem się do kuchni, gdzie mama piekła kolejne ciasto, chcąc poinformować ją o swoim wyjściu.
- Mamo? Idę do Free kupić jakieś płyty. Nie czekajcie na mnie z obiadem, bo być może potem jeszcze gdzieś zajrzę. Dobrze? – zgiąłem się lekko, upewniając się że mnie słyszy. Skinęła tylko głową, nawet nie odrywając wzroku od miski, w której mieszała składniki. Nie poruszyła się, nie okazała żadnego zainteresowania, po prostu stała tam i robiła ciasto. Dziwne, zawsze witała się, uśmiechała i odpowiadała normalnie. Przeszło mi przez myśl, że to przez wczorajszą kłótnię z ojcem… O mnie. Właśnie dlatego nie było go w domu, pewnie znów gdzieś się upijał, by potem wrócić i robić awanturę o wszystko. Spuściłem głowę i wyszedłem z pomieszczenia, chcąc uciszyć głos wciąż powtarzający „To przez ciebie, przez ciebie idioto, wszystko przez ciebie.” Szybko zgarnąłem pieniądze, założyłem trampki i wyszedłem na zewnątrz, kolejny raz czując się, jakbym właśnie został wyrzucony z własnego domu. Powoli przeczesałem włosy dłonią. Gdybym nie miał pieniędzy, prawdopodobnie siedziałbym teraz w Schronieniu na kanapie, odbijając piłeczkę od ściany i przeklinając sam siebie. Na szczęście szedłem do swojego raju na ziemi, gdzie nie potrafiłem być nieszczęśliwy.
   Uwielbiam znajdować nowych wykonawców, popadać w zachwyt nad ich piosenkami, a nawet wydawać pieniądze na ich płyty, bo czuję, że zasługują na to wynagrodzenie. Kocham muzykę tak bardzo, że czasem myślę, że to mnie zabije. Kiedy słucham ulubionych zespołów czy jestem na ich koncertach, zapominam o Bożym świecie. Nic innego się nie liczy. To jest cholernie piękne i oddałbym wszystko, żeby znaleźć osobę, z kim mógłbym to wszystko dzielić. Co oczywiście nie ma najmniejszych szans na spełnienie się.
   Wróciłem na ziemię, przestając rozmyślać o wszystkim i o niczym. Wyszczerzyłem się sam do siebie, widząc ukochany sklep kilka kroków przede mną. Otworzyłem drzwi i wkroczyłem do raju.
- Dzień dobry. – powiedziałem, wciąż się uśmiechając.
- Och, dzień dobry. – sprzedawca („Jestem Bob”, mówiła jego plakietka) uśmiechnął się przyjaźnie.
      Wiedziałem, że odrobinę mnie kojarzy, chociaż ostatnio nie zjawiałem się tu często. Tradycyjnie, od razu udałem się do działu rock/metal. Minąłem kilka półek i stanąłem jak wryty, widząc ostatniego człowieka na ziemi, którego chciałbym tu zobaczyć.
- Cześć, Frank. – Gerard uśmiechnął się, na powrót rozlewając wrzątek w moim wnętrzu. Rozkazałem moim wnętrznościom, by przestały tak robić, bo inaczej je sobie wyrwę. Chłopak stał przy dziale z punk rockiem, wciąż z plecakiem na ramieniu.
 - Cześć, Gee. – odpowiedziałem z półuśmiechem, chcąc by zabrzmiał szczerze.- Nie wiedziałem, że gustujesz w takiej muzyce. Nieźle.
- Gustuję, ubóstwiam, czczę… Nazywaj to jak chcesz! – odpowiedział mi szerokim uśmiechem. – No a ty? Też lubisz coś takiego? – zaśmiałem się krótko, i tym razem to był szczery śmiech.
- Lubię, ubóstwiam, czczę… Nazywaj to jak chcesz! – odparłem jego tekstem, wywołując u niego jeszcze szerszy uśmiech.
- A więc, czego szukasz? Bo nie widzę, żebyś podchodził do konkretnych wykonawców. – stuknął płytą, którą trzymał w dłoni o nadgarstek.
- Uhm, szukam czegokolwiek… A raczej, czegokolwiek wspaniałego. Rock, punk rock, metal, nie ma znaczenia. Cokolwiek, byle zwaliło mnie z nóg. – nie byłem stuprocentowo pewny, czy chcę dzielić się z nim swoim rajem, nie wiedziałem przecież, czy przypadkiem nie znosi moich ulubieńców.
- Cokolwiek wspaniałego? – powtórzył, pokazując mi trzymaną płytę. – Three Days Grace. Słyszałeś o nich?
  Uniosłem jedną brew, biorąc płytę do ręki i czytając tytuły piosenek. Brzmiały dobrze, to chyba coś w moim guście.
- Przesłucham. – rzuciłem i podszedłem do panelu, gdzie wybrałem wykonawcę i tytuł piosenki – I Hate Everything About You. Założyłem jedne ze słuchawek na uszy, Gerard wziął drugą parę.
   Słuchaliśmy w ciszy, patrząc się na siebie. Przez kilka sekund myślałem o tym, jak dziwnie to wygląda, kiedy nagle kawałek zaczął mnie pochłaniać i poczułem, że uwielbiam ten zespół. Dotarliśmy do refrenu i przestałem myśleć o czymkolwiek. To się znowu działo. Zakochiwałem się w zespole, w piosence, w tekście, w całym albumie, odpływałem do innego świata i wszystko inne przestało się dla mnie liczyć. Uwielbiałem takie momenty i byłem pewny, że to kolejny z nich. Już wyobrażałem sobie siebie na ich koncercie, tuż obok Gerarda – zasłużył sobie. Wiem, że nie powinienem oceniać całej twórczości po jednej piosence, ale to się po prostu czuje, wiesz, że ten zespół będzie kolejną częścią ciebie. Uśmiechnąłem się szeroko, wciąż patrząc na chłopaka i satysfakcję na jego twarzy. Odpowiedział mi takim samym uśmiechem i pomyślałem, że chyba znalazłem partnera na koncerty. Pierdolić jego przeszłość i zmiany nastroju. To jest muzyka. Muzyka łączy ludzi. Jeśli masz taki sam gust muzyczny jak ktoś inny, to nie bez powodu. Piosenka się skończyła, a ja wiedziałem, że nie muszę przesłuchiwać reszty. Obaj zdjęliśmy słuchawki.
- Biere dziesięć! – oświadczyłem z dumą i zaśmiałem się, a Gee mi zawtórował.
- Fajnie, że ci się podoba. Pokazać ci jeszcze kilka? – uśmiechnął się i zadał pytanie, choć nieśmiałe, nie wiedząc jak zareaguję.
- Jeśli wszystkie są takie jak ta, śmiało. – uśmiechnąłem się, żeby dodać mu odwagi i po chwili buszowaliśmy po sklepie, słuchając milionów piosenek i tysięcy płyt.
   Okazało się, że ma niesamowicie podobny gust do mnie i byłem cholernie szczęśliwy z tego powodu. Naprawdę, niedługo się okaże, że będziemy się wymieniać koszulkami zespołów. Siedzieliśmy tu już od dwóch godzin, poznając się coraz lepiej. To znaczy, od strony muzycznej. Wciąż bałem się zapytać o cokolwiek prywatnego, mając w pamięci ostatni wybuch. Może tak było lepiej? Jakoś nie kwapiłem się do opowiadania o swoim patologicznym ojcu i mojej nienawiści do wszystkiego. Jesteśmy facetami, a nie dziesięcioletnimi przyjaciółkami, tak? Nie musimy wypytywać się o wszystko jak w jakimś wywiadzie FBI. Moje uprzedzenie do niego nie zniknęło zupełnie – przecież znaliśmy się od 2 dni! – i wciąż miałem wątpliwości, ale przestałem się na niego wściekać. Wyszliśmy ze sklepu z kilkoma płytami więcej i znacznie lżejszym portfelem. Mimo poprzedniej niechęci, cholernie się cieszyłem, że go spotkałem.
- Hej, Frank? - zagadnął i uniósł podbródek.
- Huh? – odparłem, dając mu znak, że może mówić.
- Do kogo zostałeś przydzielony na biologii? – zapytał, przychylając lekko głowę.
- Do Dana Bucklyna, jest okej, czemu pytasz? – uniosłem delikatnie brew. Coś było na rzeczy. A ja bardzo nie lubiłem takich gierek. Nie lubiłem, kiedy coś było na rzeczy. O nie.
- Ja mam Corneile… Ach, człowieku! Widziałeś miny tych wszystkich chłoptasiów? Jakby przegrali na loterii! No, jest całkiem niezła, i jeszcze ten projekt… Możemy się przez przypadek do siebie zbliżyć… - uniósł brew i uśmiechnął się dwuznacznie, a ja poczułem się, jakby spadło na mnie szesnaście ton. Nie, nie, nie, nie. Nie może być kolejnym głupkiem chodzącym z tą lasią. Nie on, no proszę. A już miałem go za chłopaka z mózgiem. Z tego nie wyjdzie nic dobrego, nie ma mowy. Miałem nadzieję, że przewidziałem się na biologii, ale jak się okazuje, widziałem bardzo dobrze. Usiłowałem zachować normalny wyraz twarzy i nie zacząć krzyczeć.
- Zamierzasz coś do niej… coś? – odpowiedziałem nieskładnie, sam nie wiedząc, co właściwie chcę i powinienem teraz powiedzieć. Gerard uśmiechnął się tylko.
- Może. – odparł półgłosem, a wnętrzności się we mnie zapadły. Znałem ten wzrok, ton głosu i ogólne rozmarzenie. Rzuciła na niego swój pierdolony urok. Przecudownie. Mruknąłem tylko coś, żeby zastąpić ciszę. – Wiesz może, czy ma chłopaka? – rzucił szybko, a ja poczułem się jeszcze gorzej. No kurwa przezajebiście.
- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. – skłamałem gładko. Może przy dochodzeniu, czy ma chłopaka, dowie się trochę o niej i jej sposobie bycia. Oczywiście, że nie miała chłopaka. Rzucił ją, kiedy zobaczył  kim naprawdę jest i mimo wyglądu nie jest taka idealna. Niestety dziewczyna jest kasiasta i szybko przekonała go, by nikomu nie wyjawił, kto zerwał z kim i dlaczego. Wielka szkoda, że byłem jedyną osobą, która znała całą prawdę o tymże jakże tragicznym zerwaniu. Westchnąłem cicho. Doszliśmy już do domu, a ja uznałem, że nie mam siły dziś iść do Schronienia. Nie po tej cudownej wieści. Byłem gotowy na weekend, w znaczeniu spać, jeść i słuchać. Pożegnaliśmy się krótko, podziękowałem za dziś i wszedłem do domu. Pierwsze, co mnie uderzyło – głucha cisza. Drugie – mama stała w kuchni krojąc pomidory tym samym profilem co wcześniej. Łatwiej byłoby jej to robić na drugim blacie.
- Mamo, wróciłem. – poinformowałem i oparłem się o szafkę.
  I znowu. Tylko skinęła głową. Co się do cholery działo?
- Mamo. – powtórzyłem, nieco głośniej i z większym natężeniem. Wciąż nic. Zauważyłem, że zaciska szczękę.
- Mamo, odwróć się do mnie! – prawie krzyknąłem. Byłem taki zdesperowany, tak bardzo potrzebowałem jakiegoś słowa.
  Byłem taki głupi.
- To nic, kochanie. – powiedziała i obróciła się przodem do mnie. I wtedy to zauważyłem. Wezbrała we mnie cała złość. Cała cholerna złość trzymana w ryzach przez tyle lat. Na jej prawym policzku widniał ogromny, fioletowy siniak. Zahaczał także o oko, które spuchło. Napiąłem się, twarz wykrzywił mi grymas i wiedziałem, że tym razem coś mu zrobię. Zabiję skurwysyna. Miałem tego kurwa dość. Furia przysłoniła mi oczy, mama zauważyła zmianę i próbowała mnie powstrzymać, krzycząc coś, że wszystko dobrze, w porządku, nic się nie stało, kiedy wtargnąłem do salonu. Gnój leżał rozwalony w fotelu, zasypiając.
- OBUDŹ SIĘ KURWA! – wrzasnąłem z całej siły, trzaskając go w twarz. Kątem oka widziałem mamę przysłaniającą usta dłonią. Wciąż coś krzyczała. Ojciec obudził się, patrząc na mnie z niedowierzaniem. Wstał, a ja przestałem nad sobą panować. Nim się zorientowałem, moja pięść już zderzyła się z jego szczęką, druga z ramieniem, potem z klatką piersiową. Uderzył plecami o ścianę z ogromną siłą. Usłyszałem brzęk doniczki spadającej z półki.
- PRZEZ TYLE LAT CIĘ TOLERUJĘ PIERDOLONY CHAMIE, PRZEZ TYLE LAT CIĘ ZNOSIŁEM I BYŁEM CI POSŁUSZNY, A TERAZ TY ŚMIESZ BIĆ MOJĄ MATKĘ! - Jak przez mgłę. Tylko go dopaść. To się liczyło. Zajebać skurwysyna. Pokazać mu żołnierza, jakiego chciał. Mężczyznę.
- PIERDOL SIĘ! JESTEŚ NICZYM! NIENAWIDZĘ CIĘ KURWA, JESTEŚ MOIM KOSZMAREM! - Moje uderzenia padały wszędzie, a on bezskutecznie próbował się bronić. Moje pięści, wszędzie. Były już we krwi, ale nie to było ważne. Teraz to nie poduszki. To on był moim pieprzonym workiem treningowym.
- SPŁOŃ Z PIEKLE SZMATO! NIENAWIDZĘ CIĘ! NIENAWIDZĘ! - Zadałem potężny cios w brzuch, przez co odezwał się w nim odruch wymiotny. Odgarnąłem ręką włosy, chcąc wyprowadzić kolejne uderzenie. I wtedy dopiero zauważyłem mamę. Kończyła rozmowę z policją. Moja mama zadzwoniła na psy. Doniosła na mnie. Nigdy nie doniosła na niego, a teraz doniosła na mnie. Powstrzymałem się od zadania ciosu i opuściłem rękę. Tata zwijał się na podłodze, dygocząc. Spojrzałem w oczy swojej rodzicielce. Jeszcze nigdy nie wyglądała na tak przestraszoną.
- Mamo… - mój głos wydał mi się słaby i bezbronny. Cofnęła się o dwa kroki, wciąż patrząc na mnie ze strachem. Usłyszałem wycie syren policyjnych i karetki. O Boże. Jestem potworem. Spojrzałem na siebie w lustrze wiszącym na korytarzu. Czarne włosy były potargane i mokre przy skórze. Pięści pokrywała krew mojego ojca, miałem ją też na czarnej koszulce. Miałem wrażenie, że patrzę na innego człowieka. To nie byłem ja. Jezu. Nie mogłem być. Przerażony spojrzałem ostatni raz na mamę, która kucała przy tacie, próbując go cucić. Muszę się stąd wynieść. Wybiegłem z salonu, chcąc uciec. Otworzyłem frontowe drzwi i zderzyłem się z sylwetką, która złapała mnie za nadgarstki, obróciła, skuła kajdankami i wyprowadziła przed dom. Bezwiednie rzuciłem spojrzenie w bok, gdzie zobaczyłem przerażonego Gerarda. Patrzył mi prosto w oczy, kiedy usłyszałem zarzut.
- Frank Iero, jest pan zatrzymany pod zarzutem ciężkiego pobicia swojego ojca. Proszę z nami. – wepchnęli mnie do samochodu policyjnego, a ja przestałem myśleć.
   Ostatnie co pamiętam, to spojrzenie Gee i ruch jego ust. „Wyciągnę cię”.

_____________________

Whoops! Się narobiło. Wena się narobiła. A teraz, moi drodzy, zostawiam was z dwoma rozdziałami i wiadrem przerażenia, gdyż przez dwa tygodnie nic się nie ukaże - wyjeżdżam na obóz harcerski.
Niech moc będzie z wami, przyda się.

Imuś

czwartek, 17 lipca 2014

Rozdział 1

    Wszedłem do szkoły na siedem minut przed dzwonkiem. Odwlekałem moment wyjścia w nieskończoność. Powrót do szkoły po wakacjach jest moim nocnym koszmarem. Nienawidziłem tego miejsca, nauczycieli, ludzi. Tego jak wszyscy wysysali ze mnie życie i sprawiali, że mam ochotę umrzeć. Dzięki Bogu, przez pierwszy tydzień lekcje były leniwe, więc miałem czas na oswojenie się z nowym porządkiem dnia. Pocieszająca była też myśl, że zaczynałem dzień od lekcji polskiego – mimo, że mieliśmy 18 lat, jedyne co robiliśmy, to dobrowolne opowiadanie reszcie klasy o swoich wakacjach. Tu zostawiam zawsze pole do popisu swoim jakże wspaniałym koleżankom z dwiema tonami gładzi szpachlowej na twarzy. Mając wzrok wbity przed siebie, skierowałem się do klasy i wszedłem do niej równo z dzwonkiem. Rzuciłem czarny plecak, siadając niedbale na ławce. Kiedy do środka weszli już wszyscy, przeczesałem wszystkich wzrokiem. Nic się nie zmieniło. Brak nowych uczniów i tym podobnych. Chociaż… Mój wzrok zatrzymał się na chłopaku siedzącym obok mnie. Dzielił nas jeden rząd. Uniosłem nieznacznie brew na widok jego włosów – jaskrawoczerwonych, gęstych i potarganych. Wydawało mi się, czy szkolny regulamin zabraniał tego typu rzeczy? Zrobiłem bezradną minę i podparłem czoło dwoma palcami. No, no. Za chwilę się dowiemy, kto to taki. Robert Stinnges, nasz nauczyciel polskiego, przemówił swoim jak-zwykle-super-radosnym głosem.                        
– Czołem, klaso! Jak widzę, wszyscy zdrowi, wypoczęci i w świetnych humorach! – klasnął w dłonie i zaśmiał się krótko. – Zanim jednak zaczniemy wędrować przez wspomnienia minionych miesięcy, chciałbym powitać w waszej klasie nową osobę. – czerwono włosy chłopak podniósł się z ociąganiem i uśmiechnął nieznacznie. – Gerard, powiesz nam coś o sobie?
- Witam, nazywam się Gerard „Gee” Way i od dziś będę nękał wasze biedne dusze w tej szkole. – uśmiechnął się krzywo, zaś przez klasę przeszła salwa śmiechu. Nie podzieliłem ich rozbawienia i prawie przewróciłem oczami. Kolejny popisujący się dupek. Straciłem nadzieję na poznanie kogokolwiek normalnego przez te dwa lata. Wszyscy byli tak niesamowicie płytcy i tępi, że właściwie nie powinienem żywić już żadnej nadziei odkąd tylko trafiłem do tej klasy. Po sprawdzeniu listy przyszedł czas na idiotyczne przechwałki, a mnie wciąż zastanawiał ten koleś. Trudno było się dostać do tej szkoły tak o, na drugim roku. Albo tu się uczysz albo nie. No i te włosy. Szczerze mówiąc, sam ich zazdrościłem, ale jakim cudem to przeszło przez dyrekcję? I dlaczego się przeprowadził? O ile w ogóle się przeprowadził, może tylko zmienił szkołę. W myślach wydałem odgłos zdychającego walenia. Chciałem tylko wracać do domu, ale ostatecznie, dzięki Gerardowi będę miał zajęcie. Postanowiłem dowiedzieć się o nim jak najwięcej. Zmarszczyłem brwi i podniosłem lekko głowę, czując na sobie czyjś wzrok. Mimowolnie spojrzałem w prawo. Way siedział zwrócony twarzą do mnie i w ostatniej chwili uciekł wzrokiem gdzieś pośród klasę. Czego on ode mnie chciał? Tego mi jeszcze brakowało. Kolejnego debila na karku. Przeciągnąłem się w ławce, kiedy rozległ się dzwonek. To będzie długi dzień.

777

    Właśnie minęła siódma lekcja, kiedy dobiegły do mnie plotki. Oczywiście, Gerard jako świeże mięsko musiał otrzymać trochę od życia i pobyć w centrum uwagi. Zaskoczyło mnie to, że nie widziałem go na przerwach, ani jednej. Od czasu polskiego ani razu nawet nie uniósł kącika ust. I właśnie teraz dowiedziałem się – ze źródeł, które prawdopodobnie nie należały do najpewniejszych – że Gerard Way trafił do tej szkoły w celu zintegrowania się z ludźmi i odbyciu przemiany, jako że właśnie uciekł z poprawczaka. Szczerze mówiąc, z lekka wyglądał na właśnie takiego. Niepokornego. Ale z poprawczaka? W takim razie, co zrobił? Nie powinien być jakoś karany za ucieczkę? Wychodząc ze szkoły zmarszczyłem nieznacznie brwi, poprawiłem ramię plecaka. Nowe myśli tłoczyły mi się w głowie, kiedy zauważyłem go idącego wprost do mnie.
- Hej. – zaczął, unosząc kąciki ust, a ja nie byłem pewny, czy chcę w ogóle zaczynać tę rozmowę. – Chodzimy razem do klasy, prawda? Gerard. – wyciągnął do mnie rękę, a mnie zmiękło serce.
- Frank. – delikatnie odwzajemniłem uśmiech. Stay calm, Frank .Nie wiedzieć czemu, szedł obok mnie. Więc tak jakby wracaliśmy razem ze szkoły. Ups.
- Frank Iero? – upewnił się, a ja uniosłem brwi słysząc te słowa. – Wybacz, załapałem, kiedy sprawdzali listę. – zaśmiał się (naprawdę, tak że mogłem zobaczyć jego zęby) i podrapał się po karku z zakłopotaniem.. – Nie wiem czy o tym wiesz, ale wprowadziłem do domu obok. - Chwila, co? Potrzebowałem kilka sekund, zanim jasny promyczek zamigotał mi w głowie.
- Aaach, tak. Mama wspominała coś o nowych sąsiadach. A więc to ty. – uśmiechnąłem się, czując się zmęczony kontaktami z ludźmi. Sąsiad, który uciekł z poprawczaka. Prawdopodobnie. Super. – Skąd się przeprowadziłeś? – brnąłem dalej w tą konwersację, mimo że chciałem uciec od niej jak najdalej. Zaraz po zadaniu tego pytania zauważyłem ogromną zmianę w Gerardzie. Napiął się, jego oczy ściemniały, zacisnął szczękę, a na jego twarzy pojawił się grymas.
- Nie twój gówniany interes. – wycedził, nałożył kaptur na głowę i wcisnął ręce w kieszenie, wymijając mnie i przyspieszając kroku. Że co? To chyba nie był temat tabu? Choć właściwie, nie wiem, czy chcę wiedzieć, gdzie mieszkał wcześniej. Może naprawdę powinienem siedzieć cicho. I tak przez całą resztę swojego popierdolonego i bezsensownego życia. Na chuj się wtrącam? Jak zwykle, Iero. Przetarłem oczy, mocno dociskając do nich palce. Jesteś do niczego, Iero. Nie mógłbyś się po prostu zamknąć? Na zawsze? Głos w głowie nie dawał mi spokoju. Kurwa mać. Nienawidziłem ludzi, siebie i całego świata. Chciałem tylko zamknąć się w pokoju słuchając jakiejś dobrej kapeli. Albo siedząc w ciszy. Po prostu odizolować się, jak zawsze. Ale dlaczego tak na mnie naskoczył? Rozumiem, że mogło być źle, ale aż tak bardzo nie chce gadać o swojej przeszłości? Że nie może przepuścić ani wzmianki o niej, tylko od razu ją zdusić? Przecież mógł zwyczajnie milczeć, albo powiedzieć coś w stylu „nieważne” i uśmiechnąć się. Ach, właśnie. Jak człowiek o tak cholernie pięknym uśmiechu może być taki na co dzień? Zdaję sobie sprawę, jak pedalsko to brzmi, ale Gee ma najpiękniejszy uśmiech jaki kiedykolwiek widziałem. Szczególnie ten szeroki. Westchnąłem, zakładając słuchawki na uszy. Włączyłem kolejny kawałek z playlisty – I have a need by Black Light Burns. Postanowiłem przestać myśleć o nowym znajomym. Mam ważniejsze sprawy, jak… Westchnąłem w myśli, uświadamiając sobie, że nie mam nic do roboty. …jak dekorowanie pokoju. Zamierzałem wytapetować sobie wszystkie ściany zdjęciami ulubionych wykonawców. Czuję, że pójdzie na to masa taśmy. Ale co zrobić? Jestem na skraju bezkresnej nudy, może przynajmniej sprawię, że będę czuł się lepiej w swoim pokoju. Boże, jak bardzo dziewczęco to brzmiało. Co innego miałem do roboty? Nie wierzę że to mówię, ale naprawdę jestem już znudzony graniem w te same gry, czytaniem książek i brzdękaniem na gitarze. Potrzebuję czegoś nowego w życiu. Czegoś, co postawi mnie na nogi. Albo kogoś, odezwał się głos. Tego mi jeszcze brakowało, wykłócania się z samym sobą. Mhm. [notka: tu włącz Perfect by Simple Plan. Zaufaj mi] Dotarłem do domu i już od progu poczułem zapach mięsa, cebuli i odrobiny alkoholu. Och. Tatuś wrócił. Zdjąwszy buty, modliłem się, żeby dał mi przejść niezauważonym do swojego pokoju. Już prawie mi się udało, kiedy usłyszałem głos będący jednym ze źródeł moich zmartwień przez tyle lat.
- Franklin! – krzyknął, a mnie zrobiło się niedobrze od zapachu panującego w domu. – Chodź tu, do cholery! – zacisnąłem zęby. Nienawidziłem, kiedy przeklinał. W ogóle nie lubiłem przeklinania, mimo że sam w myślach robiłem to często. Posłusznie poszedłem do niego. Siedział sam w brązowych spodniach i białej podkoszulce, jedząc ogromne kotlety z przerażającą ilością cebuli. Obok talerza stała butelka wódki opróżniona do połowy. Zapowiada się znakomicie. – Chodź tu, dostałeś dziś jakąś ocenę? – zagadnął, podnosząc głowę.
- Nie, tato, to dopiero pierwszy dzień szkoły i—
- No i co z tego? Zawsze znajdzie się coś do roboty, za co dostajesz dodatkowe punkty albo oceny, powinieneś sam o to zadbać!  Powiedz mi Frank, co ty kurwa chcesz robić w życiu? Jak ty to sobie wyobrażasz? Wiecznie na naszej łasce? – uderzył ręką w stół, zabijając mnie wzrokiem.
- Nie, po prostu—
- DAJ MI SKOŃCZYĆ DO JASNEJ CHOLERY! Wiecznie nic nie robisz, spójrz jak ty wyglądasz! Popatrz na siebie! Czy ten widok cię zadowala?! Kim ty w ogóle jesteś?! – spuściłem głowę, nie mogąc znosić jego słów. Ja nie wytrzymam. – PATRZ NA MNIE JAK DO CIEBIE MÓWIĘ! Chciałem wychować żołnierza! Dzielnego, potężnego mężczyznę! A kim ty jesteś?! Kim ty kurwa jesteś, patrz na siebie! Pieprzonym pedałkiem z tą swoją gitarą, artysta się znalazł! Matka ci na to pozwala, ale to nie znaczy że ja też! Czy ty w ogóle—  - jego wypowiedź przerwało wejście mamy. Niosła zakupy i wyglądała na wycieńczoną. Było mi tak bardzo wstyd, że musi przez to przechodzić. A to wszystko dzięki mnie i ojcu. Idealnie. Łzy błysnęły w moich oczach, ale przecież się nie rozbeczę. Nie teraz, nie tutaj, nie przy nich.
- Frank, coś ty znowu narobił. Na szczęście nie słychać was na zewnątrz. – powiedziała półprzytomnym głosem, kierując się w naszą stronę i odstawiając zakupy. Wiem, że pierwsze zdanie nie było skierowane do mnie, jednak mimo wszystko poczułem się winny. Ty zawsze czujesz się winny. Jesteś chodzącą patolą.
- Na szczęście! Czy ty w ogóle patrzysz na naszego syna? Ty widzisz co on robi? Jak on w ogóle wygląda! Jezu Chryste, kobieto, przestań się nad nim użalać! SPÓJRZ NA JEGO ŻYCIE W TEJ CHWILI! CO ON OSIĄGNIE? GÓWNO! ON NIC KURWA NIE OSIĄGNIE BO JEST BEZUŻYTECZNYM PEDAŁEM! – ojciec wstał i uderzył pięścią o stół tak mocno, że mama się wzdrygnęła. Zacisnąłem jedną dłoń w pięść, żeby odwrócić swoją uwagę od pomysłu wywrzeszczenia mu w twarz wszystkich jego win. Pierdol się, powtarzałem w myślach. Pierdolsiękurwajezunienawidzęciętakbardzo. Moja głowa była pełna nienawiści, tak bardzo, że moje myśli potykały się o siebie i kłębiły. Z zawieszenia wyrwał mnie głos mamy. Spokojny i cichy.
- Frankie, idź do siebie, wszystko w porządku. – powiedziała półgłosem, gładząc mnie po ramieniu. Jak zwykle. Ten sam scenariusz. Skinąłem głową i poszedłem do pokoju. Wedle rodzinnego rytuału, za chwilę zaczną— nie zdążyłem dokończyć myśli, kiedy w kuchni wybuchła kłótnia. Ojciec wrzeszczał, mama cicho odpowiadała. Nie rozróżniałem słów, ale chodziło o mnie. Jak zwykle. Zawsze chodziło o mnie. Kopnąłem z całej siły w łóżko, chcąc wyładować złość. Upadłem na nie i zacząłem wrzeszczeć do poduszki. Nie słyszałem wrzasków ojca, pewnie wyszedł albo ściszył głos. Zaczynałem traktować poduszki jak worki treningowe. To na nich się wyżywałem – lepsze to niż gitara. Miałem tak bardzo dość codziennych kłótni, że wymykałem się z domu oknem. Zeskakiwałem na dach garażu, po czym nieskomplikowanie schodziłem po gałęziach drzewa rosnącego tuż obok. Brzmiało niebezpiecznie, ale cóż, póki co wciąż żyję. Dzisiaj też postanowiłem się przejść. Otworzyłem okno i pokonałem drogę na ziemię, kiedy moje lewe oko zarejestrowało jakiś ruch. W oknie domu obok – domu Gerarda Way’a – mignęły czerwone włosy i sylwetka odwracająca się tyłem. Obserwował mnie? Mój dom? Zacząłem odczuwać lekki niepokój w stosunku do tego chłopaka. Nie przez te plotki o poprawczaku, przez wszystko inne – to, że jego nastrój zmieniał się w ciągu sekundy, to, że jego zachowanie było tajemnicze i niewyjaśnione i wreszcie – to, że do cholery cały czas mogłem zobaczyć jego cień w oknie. Wyprostowałem się i próbowałem się odprężyć, kierując w stronę parku. Pech chciał, żebym natrafił tam na osobę, która, mówiąc delikatnie, wnosiła do mojego życia gorycz. Niska blondynka kroczyła ku mnie pewnym krokiem, machając z daleka. Owszem, była szczupła i piękna, ale nie wykazywałem nią najmniejszego zainteresowania. I ta jej paplanina! Spiąłem mięśnie, powstrzymując się od ucieczki.
- Frankie! Hej, co tu robisz? – uśmiechnęła się szeroko i przycisnęła ręce do siebie, uwydatniając swój biust. Och, jakże to głębokie. Stacy Debutten jest dziewczyną z pierwszej klasy, której na szczęście nie widuję zbyt często – ani prywatnie, ani w szkole. Nie rozumiem jej obsesji na moim punkcie, tak jak ona nie rozumie mojej obsesji na punkcie dobrej muzyki. Dobrana z nas para.
- Heej, Stacy. Właściwie to się spieszę, więc— - moje resztki rozumu podpowiadały mi, że brnę bardzo nieudolnie. Dziewczyna machnęła lekceważąco ręką.
- Och, ja też, spokojnie. Po prostu przypomniało mi się… Widziałam cię dziś z Way’em, wracaliście razem ze szkoły, chyba… Frankie, chcę cię przed nim ostrzec. On… nie jest najlepszą partią na kumpla. Niewiele o nim wiadomo, a jeśli już, to same złe rzeczy. Po prostu mi się nie podoba. Nie chcę, żebyś miał kłopoty. – zademonstrowała mi swoją zatroskaną minę. Ona chce mnie ostrzegać? Przecież to ona jest dziewczyną lubującą się w łamaczach serc i niepokornych chłopcach, więc skąd nagle ta ostrożność? Zacisnąłem usta w wąską kreskę. Nie chciałem wiedzieć.
- Dzięki, naprawdę, ale teraz muszę już iść. Pomyślę o tym. – odpowiedziałem bez zbędnych szczegółów, kiwając jej głową na pożegnanie i zostawiając ją samą, nieco przygnębioną, na chodniku.
- Na razie! – zapiszczała jeszcze za mną. O Boże. Dlaczego świat jest taki okrutny.

777

 Obudziłem się rano z tępym bólem głowy. Niemożliwe. Wczoraj poszedłem do jakiegoś monopolowego, kupiłem trzy butelki piwa i udałem się do Schronienia, czyli opuszczonego mieszkania ze starą kanapą, w którym komponowałem, rozmyślałem i piłem. Miałem tam nawet kredki i malowałem na ścianach. Ta. Schronienie znalazłem wieki temu, było na końcu zatęchłej uliczki i znajdowało się za najbardziej paskudnymi drzwiami na świecie. No cóż, zdarza się, a ani myślę chodzić do klubów. W każdym razie – wypiłem tylko trzy piwa, ośmioprocentowe, więc jakim cudem czuję się dzisiaj tak strasznie? Przetarłem ręką oczy. Wróciłem o 21 i o tejże godzinie poszedłem też spać. Przecież to idealna ilość snu jak na nastolatka. Wstałem, poszedłem do toalety i założyłem czarne, poszarpane spodnie i T-shirt w tym samym kolorze, z ciemnoszarym rysunkiem czaszki. Kolejny cudowny dzień szkoły. Już się cieszę. Przeczesałem włosy ręką, chwyciłem plecak i udałem się do kuchni. Nie jadam śniadań. Właściwie w ogóle mało co jadam, ale to inna historia. Mama była w pracy, ojciec też. Chociaż tyle. Wziąłem pierwsze lepsze jabłko z koszyka i założywszy trampki, wyszedłem z domu. Spojrzałem na zegarek – dwadzieścia przed ósmą. Whoa, dobry czas. Kiedy po raz drugi podniosłem wzrok na drogę przede mną, zwolniłem kroku. Przede mną stał Gerard z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Uniosłem ostrożnie jedną brew. Już miałem zamiar się przywitać, gdy usłyszałem jego głos.
- Cześć, Iero. Musimy coś sobie wyjaśnić. – oznajmił twardo, a moje palce zacisnęły się na jabłku, które wciąż kurczowo trzymałem w dłoni. O cholera. Co było nie tak?

_____________________

Wow, so here I am! Imuś pisze Frerarda i publikuje go 15 po pierwszej. Shit happens. To wynik nudy i nadmiaru gejowskich feelsów. PLS, KOMENTUJCIE. Jeśli się spodoba, będę pisać dalej. Indżoj!

Imuś