Kap. Kap. Kap. Hipnotyzujący dźwięk
paraliżował mnie na tyle, że nie myślałem o tym, gdzie jestem i dlaczego. Nie
wiem, skąd pochodził. Może gdzieś w korytarzu pękła rura i woda kapie na
podłogę. Albo po prostu przecieka dach. Na dworze jest niezła ulewa. Wziąłem
głęboki oddech i natychmiast tego pożałowałem. W mojej klatce piersiowej rozlał
się przeraźliwy ból, uniemożliwiający mi wymianę powietrza. Jeden z policjantów
dość mocno przycisnął mnie do ściany. Śmiem powiedzieć, że rzucił mną całkiem
boleśnie. Efektem jest płytki, szybki oddech. Chociaż może… To akurat nie jest
wina uderzenia. Poczułem napływające strzępki wspomnień ubiegłej nocy.
Ubiegłej? Czy dzisiejszej? Nie potrafiłem określić czasu. Było ciemno. Tyle
wiedziałem na pewno. Nie pamiętałem wiele. Wciąż czułem ciepło krwi ojca i jej
zapach. I jeszcze coś. Co także było po części czerwone, choć znacznie bardziej
jaskrawe. W głowie rozbrzmiewały mi słowa Gerarda, chociaż tak naprawdę nawet
ich nie wypowiedział. Uniosłem głowę do góry, opierając się o ścianę.
Siedziałem na zimnej podłodze i zaraz przypomniały mi się wszystkie teksty
babci, że dostanę wilka. Parsknąłem śmiechem i ukryłem twarz w dłoniach. Mój
Boże. Akurat teraz. Powoli znowu wpadałem w trans, wsłuchując się w te
spadające kropelki gdzieś tam, daleko. Wszystko teraz było takie dalekie.
Zamknąłem oczy. Kap. Kap. Kap. Nie, coś jest nie w porządku. Coś zakłócało
rytm. Wyprostowałem się nieco. Kroki. Zdecydowanie ktoś szedł w stronę mojej
celi. Jakkolwiek źle by to mnie brzmiało. „Ja i moja cela”. Jakaś postać
zatrzymała się przed wejściem. Dość potężnej budowy policjant. Zadzwonił
kluczami i włożył klucz do zamka, otwierając moje drzwi ku wolności. Wstałem
niemal bezszelestnie i podszedłem do niego. Z jakiegoś powodu nie chciałem robić
hałasu.
- Co się
dzieje? Gdzie mnie zabieracie? – wyszeptałem, patrząc prosto na mundurowego. –
Możecie zrobić ze mną co chcecie, ale błagam, odseparujcie moją matkę od tego
drania. – wyrzuciłem z siebie prośbę zanim zdążyła przejść przez moje myśli.
Policjant lekko się pochylił, a na jego czole pojawiła się bruzda. Zaczął mówić
szybko i bardzo cicho.
- Słuchaj,
dzieciaku. Jestem pewny, że jesteś super odważny i zgodziłbyś się na każdy
wyrok i w ogóle, ale z tego co wiem, możesz siedzieć bardzo długo i może być
bardzo nieprzyjemnie, mimo że teoretycznie Twoje motywy były dobre. Tak czy
inaczej, ktoś z zewnątrz bardzo chce Twojej wolności. Posłuchaj mnie teraz
uważnie. W mojej lewej kieszeni są wszystkie Twoje osobiste rzeczy, które
oddałeś kiedy tu trafiłeś. Weźmiesz je ode mnie, a zaraz potem udasz się na
koniec korytarza. Znajdują się tam przeszklone drzwi. Są otwarte. Trafisz do
gabinetu, który jest pusty. Wszelkie zabezpieczenia są wyłączone. Naprzeciwko
Ciebie znajdą się kolejne drzwi. Tylne wyjście do Twojej wolności. Ale uważaj,
bo reszta będzie piekielnie trudna. Musisz wyjść i poruszać się dokładnie po
ścianach budynku. Dwadzieścia kroków w prawo. Pod budynkiem znajdziesz torbę, w
której będzie bilet do Detroit, kilka ubrań na zmianę i najpotrzebniejsze
rzeczy. Pociąg odjeżdża 20 minut po północy, czyli za godzinę. Otworzysz torbę,
będą tam okulary przeciwsłoneczne i ciemna bluza. Założysz te rzeczy i
potargasz sobie włosy. Potem ruszysz do furtki. Będzie otwarta. Przejdziesz
przez nią i ruszysz na dworzec. Nie rozglądaj się. Po prostu idź przed siebie.
Wiesz, że rozglądanie się wszędzie zawsze jest podejrzane. Wezmą Cię za jednego
z gości którego wpiszę na listę. I pamiętaj: nie znasz mnie. To wszystko się
nie wydarzyło. – policjant spojrzał na mnie długo i odczekał kilka sekund w
ciszy. – Leć. – rzucił.
Krew zaszumiała mi w uszach. Nie
rozumiem co się właśnie stało, ale wiem że to jest moja jedyna szansa.
Pospiesznie sięgnąłem do lewej kieszeni mundurowego i ruszyłem prosto przed siebie.
Słyszałem w głowie dokładnie wszystkie polecenia. Koniec korytarza. Przeszklone
drzwi. Pusty gabinet. Stanąłem naprzeciw drzwi, dzięki którym poczuję świeże
powietrze i wyrwię się z tego bagna. Przeżegnałem się. „Boże, miej mnie w swojej
opiece.” Otworzyłem drzwi i natychmiast przylgnąłem do budynku. Uderzył mnie nieprzyjemny zapach, którego nie potrafiłem określić, ale zignorowałem go szybko.
Co teraz? Tkwiłem przez 2 sekundy w jednym miejscu, przerażony, że wszystko szlag
trafi przez moją krótką pamięć. Chwila, tak. Dwadzieścia kroków w prawo.
Wykonałem je szybko i dokładnie. Było piekielnie ciemno, ale moje oczy powoli
zaczynały się przyzwyczajać. Starałem się patrzeć pod nogi, nie chciałem wywalić
się w najgorszym momencie o najważniejszą torbę w moim życiu. Siedemnaście.
Osiemnaście. Dziewiętnaście. Dwadz— zauważyłem swoje wybawienie. Osunąłem się powoli
i otworzyłem torbę. Założyłem leżące na wierzchu okulary i wciągnąłem na siebie
bluzę, wyginając się jak mogłem. Zauważyłem też swoje fałszywe dokumenty – od
dzisiaj jestem Ericem Farewellem. Włożyłem je do kieszeni i zasunąłem torbę.
Odetchnąłem głęboko. Teraz wyjdę z ukrycia. Stworzyłem artystyczny nieład na
swoich włosach i ruszyłem przed siebie pewnym krokiem. Starałem się grać na tyle
wyluzowanego, na ile potrafiłem. Dotarłem do furtki i popchnąłem ją lekko. Nic się
nie wydarzyło.
Moje serce oszalało.
Boże, to się nie dzieje. Popchnąłem ją mocniej. Wciąż nic. Jezu Chryste. Po mnie.
Dlaczego to wszystko przytrafia się właśnie mnie. Zawsze ja. Wciągnąłem powietrze
do płuc… I wtedy stało się to. Policjant w budce obok.
- Proszę
odsunąć się od wyjścia. – powiedział i wyszedł na zewnątrz. Moja krew zaczęła
się burzyć, mimo że byłem śmiertelnie przerażony. Nie dam za wygraną. Nie w takim
momencie. – Dokumenty.
Prychnąłem i okazałem swoje fałszywki.
- Wszystkich
traktujecie tu teraz jak potencjalnych morderców i gwałcicieli? – pokręciłem głową. – Niedługo trzeba będzie przechodzić tu kontrolę jak u królowej
brytyjskiej. – właściwie nie miałem pojęcia co to znaczy, ale krew zagłuszała mi myśli.
Wyraz twarzy
policjanta natychmiast się zmienił.
- Farewell.
– otworzył oczy szerzej i wypuścił powoli powietrze. – Najmocniej przepraszam.
– z jego krótkofalówki dało się słyszeć niewyraźne: „wypuść go, idioto, nie
widzisz kto to jest?”. Nie miałem pojęcia co się dzieje, ale grałem dalej.
- Ta.
Dziękuję. – odebrałem policjantowi dokumenty. – Będę mógł wyjść jeszcze dziś? –
mundurowy zbladł i pokiwał głową. Nacisnął guzik otwierający furtkę i
zasalutował mi. – Mhm. Miłego dnia.
– dodałem nonszalancko jako prawie-Eric, zasalutowałem niedbale, popchnąłem furtkę
i oddaliłem się.
***
Uśmiechałem się szeroko, choć byłem tak
przerażony, że w moich oczach pojawiły się łzy i nie miałem siły odróżnić, czy to
łzy szczęścia czy strachu. Byłem wolny. Wyszedłem. Idę na dworzec. Spojrzałem na
swój zegarek i zaśmiałem się, przeszczęśliwy. Pociąg odjeżdżał za 6 minut.
Dworzec nie był daleko. Przyspieszyłem, skoro zniknąłem z oczu policjantów. Miałem ochotę biec przez całą drogę jak szczęśliwy jednorożec. Nie przeszkadzały mi nawet okulary przeciwsłoneczne w nocy, chociaż czułem się jak ostatni debil. Moje szczęście zakłócała w tej chwili tylko jedna rzecz. Grzmoty. I piekielny
deszcz, który lunął z nieba. Moje sponiewierane trampki nieszczególnie lubiły
taką pogodę. Teraz naprawdę mogłem biec jak jednorożec. Spojrzałem na zegarek –
00:17. Odetchnąłem. Zdążę. Wbiegłem na dworzec, nieudolnie chroniąc się przed
deszczem za pomocą torby podróżnej. Zauważyłem, że pociąg do Detroit odjeżdża z 1
peronu, więc nie musiałem dodatkowo tracić czasu na szukanie wszędzie tego
właściwego klucza do absolutnej wolności. Zdjąłem okulary, chociaż ludzi nie było
wielu. Czułem się zbyt idiotycznie. Wgramoliłem się jakoś do przedziału, chociaż
moje nogi były jak z waty. Nie mogłem uwierzyć w to co się dzieje. Opadłem wykończony psychicznie i fizycznie na siedzenia. Chciałem już tylko dotrzeć do
owego motelu i spać, mimo że głowę wypełniały mi tony pytań. Kto, dlaczego,
jakim cudem, co to za motel, dlaczego Detroit, jak ma teraz żyć, co się stanie
z mamą. Oczywiście na pytanie „kto” nasuwała mi się odpowiedź, ale szybko
ją odrzucałem. Nie chciałem teraz myśleć o tej osobie, chociaż ostatnio nie znikała
z moich myśli. Ale najważniejsze: kim jest prawdziwy Eric Farewell lub kogo tak
przypominam, że na mój widok policjanci truchleją? Przetarłem powoli oczy. Chciałem zapomnieć o wszystkim. Nie mam siły żeby zaczynać jakieś nowe życie. Żeby
zaczynać cokolwiek. Oparłem się o okno i patrzyłem w mrok. Trochę sobie
popodróżuję… mimo braku środków na koncie. Prawie. Westchnąłem i spojrzałem na
drzwi. Serce podskoczyło mi do gardła. Stało za nimi dwóch goryli, którzy
najwyraźniej zamierzali tutaj wejść… I właśnie to zrobili. Wyprostowałem się powoli. Cholera jasna.
- Frank
Iero? – jeden z nich wyszczerzył zęby w przerażającym uśmiechu, a drugi zrobił
dokładnie to samo. Ani drgnąłem, patrzyłem tylko na ich budowę i to jacy są ogromni. Goryl
spojrzał na moją torbę. – Świetnie. Jesteś nasz. – dodał i zatrzasnął z hukiem
drzwi przedziału.
+++
Wooo. Wróciłam. I będę pisać! To krótki przedsmak tego, co was czeka. Będzie bardzo przyjemnie... Albo zupełnie odwrotnie. Enjoy.
xoxo, Imuś